Popularne posty

wtorek, 28 września 2010

Wyznanie

Zjadłam węża. Znaczy jego kawałek. Konkretnie tego:




Smakował trochę jak połączenie kurczaka z rybą... W sumie z pikantnymi przyprawami nie był taki zły. Chociaż na wódkę z krwi i na wódkę z żółci się nie zdecydowałam. A kolega nawet wypił wódkę z sercem. Jak nam je przynieśli to jeszcze biło... brr....

piątek, 24 września 2010

Parę list wypunktowanych

Dziś będą trzy listy. Pierwsza, bo mi się nie chce rozpisywać, co dzisiaj robiłam. Aż żałuję, że nie wzięłam aparatu ze sobą. No ale nic nie zapowiadało takiego dnia... Druga, specjalnie na prośbę tarpiote, rzeczy których mi tu brakuje.A trzecia jako bonus: rzeczy, które chciałabym stąd zabrać ze sobą.

Postanowiliśmy jechać na pchli market. Znajduje się on jakieś 10 minut drogi motocyklem od akademików, więc jest to kawałeczek dosłownie. Na miejscu spotkaliśmy się z Wietnamską koleżanką (Pozdrowienia dla Duyen, których na pewno nie przeczyta ;) ). Oto lista rzeczy, które udało mi się dzisiaj zrobić/zobaczyć:


  1. Zamówienie sobie u wietnamskiej krawcowej wymarzonej sukienki, która w sumie (razem z materiałem) kosztować mnie będzie 45zł. (standard wyrobu sprawdzony już wcześniej przez znajomego z Polski)
  2. Wypicie mleka kokosowego prosto z kokosa, a potem zjedzenie kokosa
  3. Zjedzenie jakiegoś śmiesznego smażonego ciasta z jeszcze śmieszniejszym owocem o kolorze buraka - wybaczcie, nie mam pojęcia co to było
  4. Zjedzenie ślimaka, który na moich oczach został wyjęty ze skorupki za pomocą agrafki - obrzydlistwo
  5. Zobaczenie na targu:
    1. Krowiego żołądka
    2. Krowich flaczków
    3. Krowiego języka
    4. Połowy krowiej głowy wraz z okiem (w sensie lewej połowy)
    5. Całej masy jakichś dziwnych owoców, przypraw i zieleniny
  6. Zaproszenie na obiad do wietnamskiej rodziny
  7. Pomoc w przygotowaniu tego obiadu (już wiem jak zrobić tradycyjne Nam - takie coś trochę jak nasze sajgonki)
  8. Zjedzenie tego obiadu wraz z Wietnamską rodziną - oczywiście na podłodze, za pomocą pałeczek itd
  9. I popijanie go Wietnamską wódką, oraz winem ryżowym (strasznie mocne to było, ale tu niczego nie można odmawiać :/)
Dzień muszę zaliczyć do udanych. Nie musiałam ruszać się daleko stąd, żeby zobaczyć jak oni naprawdę na co dzień żyją. A na targ wrócę na 100 procent (choćby po sukienkę). I tym razem będziecie mieli okazję popodziwiać wszystkie te mniejsze i większe wspaniałości... :P

A oto lista druga. Rzeczy, których mi tu brakuje.
  1. Obiadu złożonego z ziemniaków i schabowego (a przynajmniej takiego, który nie będzie miał w sobie ryżu)
  2. Kebaba, McDonald'a albo czegoś podobnego
  3. Ciszy za oknem przed godziną 9 rano
  4. Możliwości obejrzenia serialu na SerialeOnLine.pl
  5. Świateł na przejściu dla pieszych
  6. Normalnej, przytulnej kawiarenki
  7. Imprezy - ale takiej z możliwością potańczenia sobie, posiedzenia przy piwku, przy dobrej muzyce z masą ludzi wokoł
  8. Świadomości, że jak wyjdę do sklepu, to się bez problemu dogadam (serio - brakuje mi tu ludzi gadających po polsku ;) )
  9. (Przestrzeganego) zakazu trąbienia.
No i na koniec lista numer 3:
  1. Pole ryżowe - żeby sobie je umieścić za oknem
  2. Nam (te sajgonki jakby)
  3. Świeży szpinak - w Polsce nawet jak jest świeży to jakiś inny
  4. Bia Hoi - tutejsze świeże piwo
  5. Mia Da - sok z trzciny cukrowej (tego mi chyba najbardziej będzie brakować)
  6. Straganów tak kolorowych i pachnących owocami, że można przy nich stać godzinami
  7. Wietnamską gościnność (no może pozwoliłabym odmawiać propozycji)
  8. Ceny tutejsze, ale tylko te dla tubylców
  9. Pogodę (mimo wszystko. Jak pomyślę o tym jak jest teraz w Polsce, to zostałabym tu najchętniej do czerwca)
  10. Motocykl - tu na pewno jest tańszy :P
  11. Trochę górek z zatoki HaLong - przydałyby się do urozmaicenia zatoki Gdańskiej
  12. Dziecko - tu jest od cholery dzieci. A Wietnamskie dzieci są przesłodkie. I nie, nie mówcie, że mam sobie zrobić, bo polsko-wietnamskie to już nie to samo :P
No i co o tym myślicie? Ot, podsumowanie dwóch tygodni, tak w pigułce ;) Jestem przekonana, że listy numer 2 i 3 jeszcze wiele razy będę modyfikować przez mój pobyt tutaj. Ale to takie pierwsze wrażenia ;)

Obrazek z wieczornego życia

Tak na gorąco. Przyjazd do dalekiego kraju i spotkanie tu rodaka prowadzi do sytuacji groteskowo-magiczno-zaskakujących. Stojąc sobie w holu, który ma postać naszych krużganków (takie klatki schodowe jak w gdańskich falowcach - zadaszone, ale otwarte), gdzie temperatura powietrza wynosiła w okolicach 30st, za plecami mając palmy słuchałam polskiej muzyki. Turnau'a konkretnie...

Pozdrawiam,
A.

czwartek, 23 września 2010

Dzień dziecka (Full Moon Festival)

Długo nie pisałam. Jakoś weny i nastroju nie miałam. W dodatku z podróży przyjechali Chinka, Niemiec, Kanadyjczyk i Polak (!), a wczoraj wieczorem kolejny Niemiec, więc jakoś tak nagle mniej czasu mi się zrobiło. ;)

Dla spragnionych wieści o tym co będę tutaj robić w ramach praktyki. Moim zadaniem jest oprogramowanie sterownika do manipulatora. Bardzo fajna sprawa. Chyba najciekawszy projekt wśród wszystkich zagranicznych praktykantów tutaj ;) W dodatku do pracy mogę przychodzić jak uznam, że muszę ;) Swoją drogą: manipulator ma oznaczenie RD5NT, numer fabryczny 914030 i nazywa się ROBOT DIDATTICO A 5 ASSI. A chodzi na procesorze DSC 1004. Ktoś ma jakieś pojęcie na ten temat? Bo na tym głupim uniwerku nie mają żadnej dokumentacji do tego. A w internecie ciężko coś znaleźć, tym bardziej, że 1/4 stron internetowych i dokumentów jest zablokowana przez cenzurę. Pogrzany ten kraj... W każdym razie wszelka pomoc BARDZO(!!!) mile widziana.

No a wracając do moich opowieści o Wietnamie jako kraju. Tutaj znajdziecie kilka jeszcze zdjęć z HaLong. Ciekawa sprawa: robione komórką (padła mi bateria w aparacie :P) wyszły fajniejsze niż te robione aparatem. Polecam ;)


A wczoraj w tym wspaniałym kraju był dzień dziecka. Inaczej nazywany też Festiwalem Pełni Księżycowej (to moje wolne tłumaczenie. Dziewczyny przetłumaczyły wietnamską nazwę na angielską, a ja z kolei na Polska ;) ). Generalnie ciekawa sprawa. Jest to dzień, kiedy 15-letnie dzieci przestają być dziećmi a zaczynają być dorosłe. Jest wielka parada, wszyscy chodzą przebrani, dookoła jest pełno lampionów motywem przewodnim jest kolorowa, wielka 5-ramienna gwiazda (często w kółku, albo kwadracie, ale to niekoniecznie). Zdjęć nie ma dużo, bo w pewnym momencie zaczęło niesamowicie lać. Nie dało się robić fotek. Bo 5 minutach byliśmy jakbyśmy wskoczyli pod prysznic w ciuchach. Chociaż nikt nie narzekał. Deszcz tutaj jest boski! Nie tylko jest cieplutki i orzeźwiający, ale do tego wreszcie można oddychać! :)
Generalnie wrażenie jest niesamowite. Takiej masy ludzi już dawno nie widziałam. W dodatku wszechobecność motocykli sprawia, że wydaje się ich jeszcze więcej... (Swoją drogą: obiecywałam sobie, że nigdy nie wsiądę na tę diabelską maszynę. Ale zostałam namówiona. I się zakochałam. Niesamowita sprawa... Teraz muszę się jeszcze nauczyć ją prowadzić ;) )


No i czas na bonusy dla spragnionych ciekawostek ;) Dowód na to, że tu naprawdę są banany (:P)


Swoją drogą zapamiętałam gdzie je znalazłam i pozostaje tylko czekać aż dojrzeją ;)

Na koniec ciekawy znak drogowy. Przypomina Wam to coś?



Fajna krowa, nie? Wiem, ciężko widać. Miałam swoje zdjęcie ale zaginęło w czeluściach mojego dysku. Zrobię znowu przy najbliższej okazji i wrzucę ;) A tym czasem strona z wietnamskimi znakami drogowymi. Niektóre są zwyczajne, ale można znaleźć perełkę. Proponuję plebiscyt :D



A tym czasem nie ma mnie znowu do niedzieli. A mój telefon (zresztą nie tylko mój) umarł po wczorajszej ulewie. Tak więc kontakt ze mną dopiero w poniedziałek, jeśli ktoś zainteresowany :P

wtorek, 21 września 2010

Halong dzień pierwszy


Dzisiejsza notka nie będzie jakaś szczególna. Nie mam weny. Obiecałam, więc piszę, ale proszę zrozumcie. Wczoraj przyjechali z podróży Kanadyjczyk, Niemiec i Polak. No i jak to z Polakiem... W każdym razie  mądre i zabawne rzeczy mi do głowy nie przychodzą :P

Podróżowanie samotnie po Wietnamie nie jest łatwe. Nikt nie gada po angielsku, a nawet język migowy nie zawsze się sprawdza, bo jakieś te gesty inne mają. Na szczęście po 2.5 godzinie czekania na autobus udało mi się wsiąść do dobrego. Nie próbujcie wymawiać tutejszych  nazw. One naprawdę brzmią inaczej niż na to wygląda. Niezastąpiony tym razem był przewodnik. Wystarczyło pokazać zdjęcie i nazwę miasta do którego chciałam dotrzeć i wiedzieli o co chodzi :)

Podróż była dość długa. 5 godzin w autobusie to masakra. Nawet jak jest klima. A udało mi się spędzić w autobusie nawet godzin 7. A wszystko przez małą stłuczkę. Wydawałoby się, że ludzie tutaj powinni być do stłuczek przyzwyczajeni. Przy tutejszym ruchu ulicznym to standard. A mimo to, stłuczkę jak ta (właściwie to nawet nie stłuczka a otarcie się samochodu i autobusu - rysa na długość 5 cm, nic poza tym) w Polsce załatwilibyśmy w ciągu 10 minut. I byłby spokój.A tu? Dwie godziny stania. Nie mam pojęcia o czym dyskutowali, po co się tyle kłócili i dlaczego w pewnym momencie zaczęli się normalnie bić. Muszę przyznać, że trochę przestraszona byłam, bo nikt nie był w stanie mi powiedzieć co się dzieje i czy i kiedy dotrzemy na miejsce. W dodatku robiło się już późno, a ja nie miałam zarezerwowanego hotelu...

W końcu jednak udało mi się dotrzeć. Nawet hotel znalazłam. Fotki już macie. Takie nasze 2-3 gwiazdki za 10 dolców za noc. Tylko oczywiście po angielsku nie gadali :P Tak czy siak dostałam pokój z duuużym łóżkiem, klimą, porządną łazienką i telewizorem. Luksus po prostu. Leżałam sobie na łóżku oglądając wietnamski kanał muzyczny i zastanawiałam się co by było, jak bym już się stamtąd nie ruszała :P Swoją drogą: potraficie sobie wyobrazić Backstreet Boys w wersji wietnamskiej? Bajka ;)

A rano mnie obudzili waleniem do drzwi. Nie miałam zielonego pojęcia o co chodzi, ale się okazało, że koniecznie właśnie teraz chcą posprzątać mój pokój. Bardzo miło na ich miejscu, tylko czemu o 7.45?

Tak więc ruszyłam na spacerek. Po drodze na śniadanie zjadłam zupkę i skierowałam się w stronę zatoki. Miasto jak miasto. Głośne, zatłoczone i brudne. I oczywiście zawsze znajdziesz coś, co Cię totalnie rozwali na łopatki. Jak na przykład kurę (chociaż to chyba jakieś inne ptaszysko, ale takie drobiowe) trzymaną w środku miasta na sznurku przywiązaną do drzewa... Nie wiem po co, ale nawet ją karmili. A wieczorem widziałam jak wsadzali do klatki. I następnego dnia znowu przywiązali do drzewa... Może to zamiast pieska?

Okazało się, że zatoka jest jedyne 20 minut drogi pieszo od hotelu. I jest przepiękna. Zresztą widzicie na zdjęciach. Ale powtórzę już tradycyjnie prawie, że nijak nie oddają rzeczywistości. Nawet nie bardzo jest co opisywać, to trzeba zobaczyć. I jest zatłoczona jak cały Wietnam. Wszędzie jest pełno łodzi. W przerwie wypiłam kawę wietnamską. Jest niesamowita. Najlepsza kawa jaką piłam. Bardzo mocna, bardzo gorzka i z czekoladowym posmakiem. Pije się ją ze skondensowanym mleczkiem i lodem. Muszę koniecznie kupić zapas tej kawy i zabrać ze sobą do Polski. O godzinie 13 już nie dało się wytrzymać żaru i upału, więc wróciłam odpocząć do hotelu, żeby wyjść znowu około 18. Zatoka wieczorem jest przepiękna. W wodzie odbijają się światła statków, a jak się pójdzie kawałek od ulicy to jest naprawdę spokojnie.

W Halong popularni są uliczni śpiewacy. Ale nie jak u nas z gitarką na dworcu, tylko targają ze sobą wielkie głośniki i śpiewają do mikrofonu. Bardzo fajny klimat to robi. Niestety śpiewali też zaraz pod moim oknem do późnych godzin nocnych i od baaaardzo wczesnych godzin rannych... Wtedy już miałam dosyć tego klimatu. Ale wieczorem przy zatoce to fajna sprawa.

A potem wybrałam się do kawiarni. Tu nie ma pubów czy klubów. Ale są "cafe" i to czasami całkiem miłe. Miałam ogromną ochotę na dobrego drinka. Rum z colą chodził mi po głowie w szczególności. Ale, cóż za niespodzianka!, nie znali angielskiego. Więc wylądowałam z piwkiem w ręku. I tak patrzyli na mnie jak na dziwadło. Generalnie ciągle się gapią... To raczej nietypowe tutaj dla kobiety siedzieć samej wieczorem w knajpce, a już w szczególności z piwem i papieroskiem. Zaczynam się powoli przyzwyczajać do ciekawskiego gapienia się na mnie. Tym bardziej, że w związku z moim wzrostem i wagą raczej wyróżniam się z tłumu. Nawet od większości facetów jestem o głowę wyższa.

Po drodze do hotelu natknęłam się na obchody jakiegoś święta w szkole. Fajna sprawa. Ładnie ubrane panie tańczące tradycyjne tańce wietnamskie. Bardzo chciałam wrzucić filmiki tutaj dwa, które mam. Ale nie mogę. Tu wywala błąd, rapid chce uploadować je 10 godzin, youtube też nie chce tego łyknąć. Macie jakiś pomysł? Kurcze, są naprawdę fajne... Jak ktoś coś wymyśli niech pisze :)

Jutro Wam napiszę coś o wietnamskim pogrzebie, trochę o znakach drogowych i o "prl-owskiej" rzeczywistości tutaj. Będzie taki misz masz z ciekawostek. A tym czasem wybaczcie, ale idę się zdrzemnąć ;)

poniedziałek, 20 września 2010

Halong

No i witam po dłuższej przerwie. Tych co lubią czytać moje wypociny rozczaruję: nie chce mi się dzisiaj jeszcze pisać totalnie. Jestem za leniwa a w pokoju jest za gorąco. Ale obiecuję, że jutro coś nastukam. W sumie nawet jest co opowiadać... Podróżowanie samotne po Wietnamie wiąże się z wieloma niespodziankami :P

Tym czasem żeby nie było Wam smutno (a jako że nie chce mi się również segregować fotek i ich pomniejszać) wrzucam linka do części zdjęć z zatoki Halong. Nie są może w części idealne, szczególnie te z jaskiń, bo nijak nie mogłam sobie poradzić z oświetleniem, ale część z nich naprawdę zasługuje na obejrzenie :)

Obiecuję, że jutro skomentuję foty, opowiem parę ciekawych historyjek i wrzucę może nawet jakiś pozytywny bonus :D Tak więc nie leńcie się tylko przeglądajcie foty, żeby jutro znowu tu zajrzeć i wiedzieć o czym mówię :)

A żebyście nie myśleli że już wszystko zobaczyliście, to podpowiem, że to nie wszystkie zdjęcia jakie posiadam. Więc warto odwiedzić mnie tutaj jutro wieczorkiem. Info o notce, już prawie tradycyjnie będzie na fb :)

http://picasaweb.google.com/a.m.parzych/1819_09HaLong#

środa, 15 września 2010

Przerwa

Dla niezorientowanych: tak naprawdę to przyjechałam tu na praktykę. Ale póki co mam wolne do poniedziałku. Zamierzam pojeździć trochę po okolicach HaNoi (tak promieniu 100km powiedzmy). Nie martwcie się o mnie :) Oczywiście zdam z wyprawy fotorelację ;)

Pozdrawiam!

Dobrze jest mieszkać w Wietnamie.




Dzisiaj trochę z nudów, a trochę za taty namową postanowiłam zrobić sobie wycieczkę po okolicy. I doszłam do wniosku, że dobrze jest mieszkać w Wietnamie ;) Powodów jest kilka.

1. Rząd zadba o Twoje bezpieczeństwo:
Ostrzeżenie na słupie. Dość sugestywne, prawda?
Napis na tablicy w wolnym tłumaczeniu głosi: Unikaj HIV/AIDS. Jest to obowiązek każdego z nas. Czy jakoś tak, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie ta tablica wisi przy wejściu na teren uniwersytetu.

Bardzo szybko zostaniesz prawdziwym patriotą:

Tu na co drugim budynku jest Wietnamska flaga.  Nawet jeśli na pierwszy rzut oka budynek nie nadaje się do zamieszkania.
2. Możesz chodzić w ładnych sukienkach:


3. I hodować kaktusy w ogrodzie:


4. Albo banany. To nawet lepiej, bo można zjeść, więc się na kasie oszczędza:






5. No i oczywiście zwięrzątka domowe. Mniejsze:

Dla niezorientowanych: gekon na ścianie u znajomego Wietnamczyka. I tak naprawdę to dziki, a nie oswojony ;)
Albo większe:


Zdjęcie jak z przewodnika turystycznego, nie? Aż jestem z siebie dumna :P
6. A jak Ci się znudzą banany, to trzeba ugotować obiad. Tradycyjnie: z warzyw i świeżej rybki:




Tak spuszczając z tonu na moment. Te zdjęcia pochodzą z bocznych uliczek, gdzie nie ma dużego ruchu motocyklo-samochodowego. Nagle się okazuje, że cała okolica pachnie. Przesiąknięta jest zapachami na wskroś. Zapachami mokrej ziemi z okolicznych pól ryżowych, owocami z niezliczonych straganów czy właśnie (niespecjalnie już przyjemnym) zapachem ryb i mięsa. Stoiska stoją na poboczu drogi. Praktycznie każdy dom ma swoje (oprócz fryzjerów, kafejek internetowych i sklepików z napojami). Zapachy te mieszają się ze sobą i stwarzają atmosferę, której w Polsce nie poczujecie nigdzie.

Ale wracając do podpunktów.

7. Do rybki z warzywami proponuję tradycyjnie ryż. Najlepiej z własnego ogródka.

Nie miałam jak podejść bliżej. W rzeczywistości to niewiele różni się od naszego zboża. Tylko stoi w wodzie.
8. A jak już przyjdzie na nas czas, to nasze dzieci będą mogły nas powspominać ze wzgórza, na którym znajduje się cmentarz.




Na pewno przyniosą wieńce:

i postawią nagrobek. Mniejszy:

średni:

albo większy:
Albo taki całkiem duży, rodzinny:



Zauważyliście jak pozytywne są te nagrobki? Kolorowe, z taoistycznymi symbolami. I zamiast naszych zniczy stoją donice z kadzidełkami. Takie jak ta w świątyni w HaNoi (patrz poprzednia notka), tylko znacznie mniejsze. Zresztą widok również sprzyja zamyśleniu...


No i jak Wam się podoba? Kto się do mnie przyłączy? Zapraszam na obiad. Zjemy tradycyjnie, na podłodze, pałeczkami. Wierzcie mi, przepyszne!

Z serdecznymi pozdrowieniami dla Basila (ten w zielonym) i Mary, którzy przygotowali mi i Aunowi (ten w niebieskim) prawdziwą ucztę!
A na koniec bonus specjalnie dla Babci Lusi (Mamo, Tato, przekażcie proszę). Jak to dla babci, bez ironii, parę kwiatków, które na pewno chciałaby mieć w ogrodzie. Całusy!

Te sobie rosną na dachu jednego z domów ;)

Jak nasz rumianek, prawda? Nie mam pojęcia czy to to samo :P
Tu trochę słabo widać, ale kwiatki na czubkach są malutkie i błękitne.

Paprotka






wtorek, 14 września 2010

HaNoi - szkoła przetrwania w wielkim mieście.




Myślicie że Warszawa jest zatłoczona, głośna i pełna życia?
Wydaje Wam się, że Kraków to miasto z charakterem?

Pozwólcie rozwiać swoje złudzenia...

Oto przed Wami: Stolica Państwa Cong Hoa Xa Hoi Chu Nghia Viet Nam (w wolnym tłumaczeniu Socjalistyczna Repulika Wietnamu) - Ha Noi

Zaczęło się od głębokiego postanowienia: jutro wstanę rano i jadę. Oczywiście gdyby nie dzwoniący z Polski o 4 nad ranem pan A., który obudził mnie o 9, to bym zaspała (dziękuję! ;) ). Ale podniosłam się i ruszyłam na autobus. Wiecie jakie jest podstawowe wyposażenie turysty w Wietnamie (takiego jak ja w sensie: nie znającego wietnamskiego)? Wcale nie wygodne buty, wcale nie zapas jedzenia i nie duży plecak. KARTKA I DŁUGOPIS. Powody są dwa. 1.: Mało kto tutaj gada po angielsku. 2.: Jak już ktoś zna angielski, to dla niego ogromną nobilitacją jest możliwość porozmawiania z cudzoziemcem. Dlatego nie tylko podejdzie i powie mniej lub bardziej łamaną angielszyzną "I'm so ashamed, but can I talk in english with you?" (dla nie znających angielskiego ponownie wolne tłumaczenie: "Jestem bardzo zawstydzony, ale czy mogę porozmawiać z Tobą po angielsku?"), ale również przybliży najważniejsze zabytki miasta i poda wszelkie niezbędne informacje dotyczące np. komunikacji. Po co do tego kartka i długopis? A spróbuj dwie godziny później powtórzyć po wietnamsku nie znającemu angielskiego kierowcy autobusu, że chcesz dojechać do Uniwersytetu Technicznego w Thai Nguyen...Zdecydowanie najłatwiej pozwolić sympatycznemu wietnamczykowi zapisać tę nazwę na kartce, a potem tylko pokazać komu trzeba. To samo się tyczy kupowania leków w aptece (nieszczęsna chrypka) i negocjowania cen na przydrożnym stoisku (nie krępujcie się - i tak najniższa cena będzie 3 razy wyższa od normalnej tylko dlatego że jesteśnie "z zagranicy").

Dwie przesympatyczne studentki stosunków międzynarodowych, które były "very shy"
A tak swoją drogą: autobusy całkiem nieźle przypominają europejskie. Nawet sympatycznie się jedzie gdyby nie to, że zimne nawiewy chodzą na najwyższych obrotach i jest zwyczajnie zimno. Ze skrajności w skrajność. Na zewnątrz 35 st, w autobusie 15 st. Czy ktoś się dziwi, że mam chrypkę?


Wracając do tematu. Ponieważ miałam tylko jeden dzień (jakoś jeszcze się bałam od razu na noc gdzieś po akademikiem zostawać) za cel obrałam sobie dwa miejsca w Ha Noi. Stare HaNoi znane również jako 36 Ulic (36 Pho Phung) oraz znajdujące się w pobliżu Jeziono Hoan Kiem (Zwróconego Miecza). Powtarzając za moim przewodnikiem (książkowym oczywiście): 
"Jezioro (...) nosi nazwę od pewnego wydarzenia, którego jakoby miało miejsce w XVw. Po błyskawicznym, pogromie chińskiej armii mingowskich najeźdźców cesarz Le Loi  (Le Thai To, panował w latach 1428-33) pływaj łodzą po jeziorze, kiedy z głębi wynurzył się złoty żółw, aby odebrać zaczarowany miecz, który zapewnił władcy zwycięztwo. Ta historia, podobna to legendy o królu Arturze i Eksakaliburze, utwierdza Wietnamczyków w przekonaniu, że w chwilach kryzysu mogą liczyć na boską interwencję. (...) Rzeczywiście żyją tutaj, a przynajmniej żyły wielkie żółwie. Okaz złowiony w 1968r. ważył podobno 250 kg; prawdopodobnie należał do jednej z azjatyckich odmian żółwi o miękkim pancerzu."
A teraz trochę z mojego punktu widzenia. Wietnamczycy mają to miejsce za bardzo romantyczne. Podczas mojego krótkiego spaceru minęłam po drodze kilkanaście par w ślubnych strojach robiących sobie zdjęcia. Bardzo podobał mi się fakt, że mimo iż biały kolor sukni może był przeważający, to widziałam również niebiesko-zielone, czerwone, żółte... Miejsce jest rzeczywiście piękne, tylko ja jakoś nie potrafiłam wyłączyć z postrzegania tej ulicy znajdującej się 10m za moimi plecami, z opisywanym już ulicznym wariactwem. Nie bardzo wiem, jak można zanurzyć się w romantycznej atmosferze w tym smogu i hałasie. Na wysepce na jeziorze znajduje się niewielka i dość mocna zniszczona wieżyczka upamiętniająca wspomnianego już żółwia. Tego samego żółwia można znaleźć w Świątyni Jadeitowej Góry znajdującej się w północno-wschodniej części parku. Wietnamczycy czczą tam XIII - wiecznego bohatera Tran Hung Dao, geniusza sztuk walki Quan Vu i lekarza La To. wyspę łączy z wybrzeżem naprawdę ładny, czerwony i łukowaty most Słonecznego Promienia (The Huc). Wszystko to razem robi niesamowite wrażenie. W świątyni bogactwo barw, zdobień i złoceń jest ogromne. Poniżej znajdziecie zdjęcia, ale to nijak nie oddaje całej tej niesamowitej atmosfery. Nasycenie czerwieni, odcieni żółci, pomarańczy, złota aż zapiera dech w piersiach. Dzięki temu, że znajdujemy się z dala od ulicy pośród drzew rzeczywiście panuje tu spokój. A zapach palonych kadzideł dodatkowo dodaje magii temu miejscu. To jedno z takich miejsc, które się nie tylko zwiedza, ale chłonie całym sobą.





Tak odpoczywają Wietnamczycy nad jeziorem. 


Most Słonecznego Promienia
Spacerowiczka

Brama do Świątyni (jedna z wielu bram, które do niej prowadzą)





To miejsce sprzyja romantycznym wypadom ;)
Waleczny żółw







Naprawdę dużo osób przychodzi tu się modlić. To kraj mocno przywiązany do tradycji przodków.

Ale po chwili zadumy wracamy do rzeczywistości. Już tylko kilka kroków nas dzieli od Starego Hanoi. To również takie miejsce, którego opisać się nie da. Atmosferę trzeba poczuć. Ale musimy się szybko przestawić na szybkie reagowanie. Tutaj wszyscy się spieszą. Ma się wrażenie, że wśród tych ciasnych, niezliczonych (chociaż podobno jak nazwa wskazuje jest ich 36) znajduje się tyle ludzi, że Gdańsk nie byłby w stanie ich pomieścić. Poszczególne uliczki zajęte są przez różnych rzemieślników. Dlatego jest uliczka, gdzie znajdziemy tylko wyroby z bambusa, albo tylko metalowe (produkty wytwarzane są na środku ulicy praktycznie, na oczach wszystkich). Ale największe wrażenie robią stoiska z lampionami. Oaza koloru w szarym otoczeniu.

Ma się wrażenie, że miasto jest szare i brudne. Ciężko przebić się przez hałas, smog, kurz, dziurawe drogi i gruz leżący na chodnikach. Ale gdy wytężyć wzrok, podnieść głowę, to można dojrzeć dawne ślady świetności. Dzisiaj zasłonięte przez plątaninę kabli elektrycznych, przysłonięte zanieczyszczeniami i drzewami, ale gdzieś tam czekające na swój Powrót W Wielkim Stylu...




Tradycyjny i bardzo popularny sposób przenoszenia wszelkich towarów.








Wycieczkę czas kończyć, ale jeszcze na pewno tu wrócę. To tylko 70 km, a więc 2 godziny jazdy zimnym autobusem w towarzystwie jakiegoś Wietnamczyka szkolącego na Tobie swój angielski. Nawet wiem kiedy tu wrócę ;) Oto krótka historia powstania miasta (znowu za przewodnikiem).

"Początki wielkości HaNoi wiążą się z postacią Ly Cong Uana, sieroty wychowywanego w świątyni, a następnie szybko awansującego w gwardii pałacowej aż do rangi dowódcy. W 1010r., w 4 lata po śemirci cesarza Le Hoana, Ly Cong Uan wstąpił na tron i dał początek 200-letniemu panowaniu dynastii Ly. Przeniósł stolice z Hoa Lu do Dai La, które nazwał Thang Long (Wznoszący się Smok), czyli obecnego HaNoi."

Zauważyliście zbieżność dat? 10. października w HaNoi odbywa się Wielka Feta z okazji 1000-lecia miasta. Już nie mogę się doczekać ;)

Król ;)
Ta rzeźba znajduje się koło jeziora na przeciwko rzeźby króla... Czyżby Wietnamczycy chcieli opanować Świat? A przynajmniej jedną jego półkulę?
Mam nadzieję, że tym razem się nie zgubię. No bo oczywiście Agnieszka gapa nawet wsiadła do dobrego autobusu, tylko jadącego w złą stronę. No ale chyba czuwał nade mną duch Ly Cong Uana, bo wysiadłam akurat na czymś w rodzaju dworca PKS, gdzie bez problemu znalazłam autobus do Thai Nguyen... ;)

Na koniec ciekawostka. Dookoła HaNoi płynie Czerwona Rzeka (Hong Ha). Zgadnijcie jaki ma kolor? :P

Przecież to oczywiste, że niebieski ;)

PS. Mam nadzieję, że już nikt dzisiaj nie będzie narzekał na za małą ilość zdjęć ;)