Popularne posty

piątek, 29 października 2010

Tydzień miłości - część 3: Ninh Binh i okolice - kulminacja, czyli o tym jak zakochałam się Wietnamie.

Plan był prosty jak drut. Po obejrzeniu wszystkiego co jest do obejrzenia w Danang wsiąść w pociąg na popularnej wśród turystów i zachwalanej przez przewodniki trasie Danang - Hue. Nawet chcieliśmy się wybrać w te trasę ze wspomnianym w poprzedniej notce Australijczykiem. Ale coś w tym jest, że nawet najprostszy plan może spalić na panewce. A wszystko przez to, że północną część środkowego Wietnamu - tylko trochę bardziej na północ niż Danang gdzie obecnie przebywałam - nawiedziły w tym czasie potężne powodzie. Wg danych onetu zginęło co najmniej 41 osób. Ja słyszałam o autokarze który spadł w przepaść i wszyscy utonęli. Bardzo nieciekawa historia :( No i pociągi też nie jeździły, chociaż wyraźnie to nie był największy problem...

W każdym razie nie bardzo uśmiechało się komukolwiek jechać w te rejony. A tym bardziej mi, bo mi zależało głównie na tej podróży pociągiem wzdłuż wybrzeża. Okolice Hue są bardzo interesujące dla osób zainteresowanych historią, ale ja do takich nie należę. Więc nawet nie bardzo żałowałam konieczności zmiany planów. Postanowiliśmy zatem zarezerwować bilet lotniczy do HaNoi. Powinniśmy być w HaNoi o 17, więc spokojnie zdążyć jeszcze na nocny autobus do Sapy. Proste? A jakże! Chyba, że samolot będzie opóźniony o 2 godziny :P Jak to się wszystko ładnie składało. A moje plany zmieniały się dosłownie z godziny na godzinę. Zostałam zatem jedną noc w Backpacker's hotel w HaNoi (który to hotel polecił mi Hoa - wiedziałam, że można facetowi ufać) gdzie spotkałam między innymi wspomnianego już Anglika (tego od polskich owoców :P). A nawet za darmochę pogadałam z rodzicami na skypie ;) A z samego rana ruszyłam do Ninh Dinh z zamiarem pojeżdżenia motorkiem przez najbliższe dwa - trzy dni. W samym Ninh Dinh nie ma nic niezwykłego. Ale okolice są boskie. Ten plan już udało się szczęśliwie zorganizować ;)

DZIEŃ 1.

Od razu po przyjeździe do Ninh Binh i znalezieniu hotelu (czyli w okolicach południa) wsiadłam na motor i na początku czując się trochę niepewnie ruszyłam do Tam Coc. Dla tych co nie wierzą, że naprawdę jeździłam (są tacy co uparcie twierdzą, że to nie możliwe bo ciągle żyję i nawet nie wylądowałam za kratkami za zabicie kogoś po drodze - dzięki za wsparcie kochani! Wiedziałam, że można na Was liczyć i że we mnie wierzycie) fotka jest. Proszę bardzo:


I tak oczywiście znajdą się tacy, którzy powiedzą, że pozowana. Ale sorki najmocniej - robienia zdjęć W TRAKCIE jazdy nie ryzykowałam :P

Główną atrakcją Tam Coc (i w sumie jedyną) jest spływ rzeką. Około 2 godzinny wśród przepięknych terenów. A po drodze odwiedza się jaskinie. Bilet kosztował całe 3 dolce. Nic dziwnego, że tak tanio, biorąc pod uwagę stan łódek, którymi się spływało... Gdyby nie to, że rzeczka jest spokojna i głęboka mniej więcej do kolan, to nie wiem czy bym wsiadła :P


Przewoźnicy zaś wyglądali tak:



Oczywiście po angielsku nie mówili :P Jedyne zrozumiałe przeze mnie słowo to było "Madam", a potem następował wietnamski monolog :P Koleś zresztą wyglądał trochę jak z kryminału, a do tego ciągle wyłudzał ode mnie papierosy... Wiele osób mieszkających w tym regionie żyje właśnie z tych spływów. Łatwo się zorientować, że niektórzy robią to całe życie:


Naprawdę "fulrispekcik" dla tego Pana. I nie tylko jego, bo nie on jeden wiosłował stopami. Ja nie poradziłabym sobie nawet za pomocą obu rąk. Mieszkańcy jeśli nie przewożą turystów to albo i tak właśnie z nich żyją (ech te Wietnamskie przekupy! Zawsze i wszędzie!)



Albo zajmują się połowem ryb. Podejrzewam, że ta niepozorna rzeczka utrzymuje całe miasteczko...






Po drodze przepływa się pod trzema jaskiniami. Są krótkie, więc oświetlenia nie potrzebują. Ale nawet Wietnamczycy musieli się tam schylać. O co większych turystach nie wspominając. Wrażenie jest niesamowite. Poniżej galeria co ciekawszych ujęć... Ale tylko po to, żeby zachęcić Was do obejrzenia całej. Link jak zwykle w dziale "Warto zajrzeć" po lewej ;) Niektóre fotki mi wyszły jak z National Geographic. I nijak to zasługa aparatu, a tym bardziej moja... Po prostu miejsce jest nieziemskie...


















Nie musicie w komentarzach pisać jak bardzo mi zazdrościcie. Sama zazdroszczę swojemu przeszłemu ja, że tam było (jest?) bo moje teraźniejsze ja bardzo chciałoby się tam jeszcze znaleźć...

A zaraz niedaleko Tam Coc znajduje się mała miejscowość o nazwie Bich Dong. Ambitnie rozpoczęłam od dania się namówić pewnej wietnamce na zwiedzenie jaskini. "Wery bjuuutiful!". Jak udało mi się stargować cenę z 5 dolarów na półtora to się zgodziłam :P I było warto. W przeciwieństwie do Tam Coc tu było pusto. Jaskinia jest przeogromna i totalnie nie oświetlona. Dostałam tylko latarkę do ręki i wsiadłam do łodzi. Miejscami tak niska, że trzeba było się kłaść. Przepłynięcie całej w jedną stronę zajmuje jakieś 30-45minut. A wrażenie jest niesamowite... Żadne ze zdjęć tego nie odda. Tym bardziej, że oczywiście musiały być robione z lampą błyskową, żeby nam nie wyszedł obraz pod tytułem "Bitwa Murzynów w jaskini późną nocą" (Alphonse Allais 1854-1905). W totalnej ciemności i ciszy. Spokój jakiego nie doświadczyłam nigdzie. A w czarnej wodzie w świetle latarki odbijały się jak w lustrze stalaktyty wiszące nisko nad głową. Od czasu do czasu słychać było tylko machnięcie wiosłem albo kapiącą wodę...











Dzień upłynąłby mi pod znakiem jaskiń, gdyby nie to, że tutaj można zrobić sobie naprawdę przemiły spacerek na górę. Dokładnie tą samą pod którą znajduje się wspomniana przed chwilą jaskinia. Ciekawa rzecz: najpierw być pod górą, a po godzinie na górze... Szlak wiedzie przez świątynie i jasknie. A potem żeby się wdrapać na szczyt trzeba się troszkę natrudzić. Bo ścieżka się kończy i pozostaje wysoko zadzierać nogi, żeby stawać na jednym z wielkich głazów. Nagrodą są widoczki :)






















Zdaje sobie oczywiście sprawę z faktu, że ostatnie dwa zdjęcia do najlepszych nie należą, ale robione były na tych skałkach samowyzwalaczem :P

Jako że słońce chyliło się ku zachodowi (ach, prawie poetka ze mnie) a ja na motorze nie czułam się jeszcze zbyt pewnie, więc postanowiłam wracać. I tak nastał...

DZIEŃ 2.

Kolejnym punktem do zwiedzenia był park narodowy Cuc Phong. Droga do niego z Ninh Binh zajęła mi bagatelka 2.5 godziny. Ale to łącznie ze np. pojechaniem kilka kilometrów za daleko. Niestety drogi w Wietnamie nie należą do najlepiej oznakowanych. A i moja mapa nie była raczej jakaś wyjątkowo szczegółowa. Zakupiłam za dolara bilet wstępu i zdecydowałam, że zrobię sobie spacerek. Planowałam wrócić przed 16, żeby zobaczyć Centrum Ratowania Zagrożonych Naczelnych, ale utknęłam w parku na prawie 6 godzin. Po drodze pstrykając fotki motylom. Niesamowitym motylom wielkości mojej dłoni a czasem większym. Było ich tu mnóstwo. A każdy cieszył oko kolorami. Jak usiadłam na chwilę na ziemi żeby odpocząć to obsiadły i mnie i plecak ;) Niesamowite zjawisko, kiedy robisz krok, a z ziemi unosi się pomarańczowa chmura trzepoczących skrzydełek. Zresztą nie tylko motylom pstrykałam zdjęcia:












Powiększcie sobie te zdjęcia (wystarczy na nie kliknąć). Popodziwiajcie przez chwilę wzory na skrzydłach. Szczególnie mojego ulubionego, niebieskiego. I pozazdrośćcie trochę, bo ja to miałam na wyciągnięcie ręki. No i krab też był bombowy. Znowu nie duży, ale tym razem żółty. I znowu ze słodko ogromnymi oczami :P Jednemu ciekawemu (chyba najciekawszemu) motylowi niestety nie udało mi sie pstryknąć foty, bo przelatywał tylko nie daleko. Był niesamowity. Większy od dłoni z ogromnym(!) włochatym tułowiem... Wstyd się przyznać, ale zrobił na mnie takie wrażenie, że następnej nocy mi się śnił. Znaleźliśmy go w domu, siedział mi na dłoni i podgryzał za palec. A potem moja kochana siostrzyczka przez przypadek go zabiła. Sorki Misiek, nie mam pojęcia skąd u mnie takie pogrzane sny :P

Po jakichś 8 km wolnego marszu (myślałam, że pójdzie szybciej, ale co chwilę zatrzymywałam się żeby posłuchać ptaków, albo pogapić się na motyle) dotarłam do najciekawszego dla mnie punktu wycieczki, a mianowicie jaskini człowieka prehistorycznego. Datowanej na bagatela 7500 lat temu! Ale nie mam pojęcia czemu nikt nie wpadł na to, żeby ją oświetlić. Dlatego zakupiłam latarkę za całe 5000dongów (25centów amerykańskich) i ruszyłam na podbój. Weźcie proszę pod uwagę, że wszystkie zdjęcia jaskini które znajdziecie poniżej, albo w albumie są jasne, bo robione z lampą błyskową. Jaskinia jest naprawdę przeogromna (jedna z największych tego typu w Wietnamie) i całkiem ciemna. Na górę prowadzi jakiś milion stopni :P


A po drodze można spotkać żyjątka na przykład takie. To tutaj ma wielkość moje kciuka i okropnie dużo nóg...


Tu już było całkiem ciemno.


Albo mi się wydaje, albo to rysunek jest... Ale może to tylko moja wybujała wyobraźnia, że ja tu się czegoś doszukuję....




Ma ktoś pomysł co to takiego? Sporo miejsc było usiane czymś takim. W znacznej mierze wysoko ponad głowami na sklepieniu. Z bliska wygląda jak ślady rdzy...


Po drodze zastanawiałam się co mnie może zjeść. No i się dowiedziałam...



A potem, nadal w całkowitych ciemnościach trzeba było wleźć na drabinę. Jakieś kilkanaście metrów co najmniej. Dłuuugo się wahałam i w końcu wlazłam. Ale to nie była najłatwiejsza drabina w moim życiu...


A potem popełniłam błąd. Duży błąd. W ramach postanowienia, że wleźć to wleźć, ale w tych ciemnościach za żadną cholerę nie zejdę po tej rozklekotanej drabince, postanowiłam wyleźć z jaskini tą oto dziurą. Zachęcona obecnością papierków na ziemi spokojnie zlazłam.


A po paru krokach okazało się, że ścieżka się skończyła. I wrócić też już nie było jak. Mogłam tylko przez chaszcze iść w dół. W Wietnamskiej dżungli. To nie było rozsądne... W bezpiecznym miejscu walnęłam poglądową fotę, ale potem schowałam aparat do plecaka i starałam się przeżyć. Raz nawet musiałam sobie przypomnieć umiejętności wspinaczkowe, żeby zejść z jakichś 3.5 metra... Lepiej niż Bear Grylls (ten od szkoły przetrwania na Discovery).


Jak dotarłam do ścieżki byłam cała brudna i miałam poobcierane dłonie... Za to kochałam swoje trapery miłością bezgraniczną... Nie ukrywam, że jak zeszłam z powrotem na ścieżkę, to miałam serdecznie dosyć spacerów. Zresztą robiło się późno. I już byłam gotowa wynająć kierowcę z motorem, nawet zaczęłam się targować, ale zażyczył sobie totalnie nierealną kwotę... I z pomocą przyszli mi Francuzi popijający obok herbatkę. Przesympatyczni faceci w okolicach 40-50. Mieli wynajętego przewodnika z samochodem. Dzięki temu miałam okazję nie tylko nie wracać pieszo tych 8km, ale nawet przejść się jeszcze 3 km w górę i 3km w dół, aby zobaczyć 1000-letnie drzewo. :)




Po jakichś kolejnych 2 godzinach dotarliśmy do głównej bramy parku. W świetnym nastroju wsiadłam na motor i postanowiłam nadkładając trochę drogi jechać do HoaLu. To dawna stolica Wietnamu, ale wcale tak nie wygląda. Fotek nie ma. Nie ma po pierwsze dlatego, że bardzo szybko zrobiło się ciemno, a po drugie dlatego, że było tak bosko, że nie chciało mi się nawet motoru zatrzymywać. Następnego dnia zrobiłam te samą trasę w dzień, więc będziecie sobie mogli wyobrazić za chwilę ;) Droga była szeroka, może nie idealnie równa, ale o względnie porządnej nawierzchni, i kręciła się wśród skał które wyrastały z ziemi tak jak te w Danang. A w oddali migotały światła Pagód... Chłodne powietrze, wiatr we włosach, zapach wilgoci z pól ryżowych. Coś czego znowu nie da się opisać... Coś czego nie zapomnę nigdy. Taki Wietnam kocham i do takiego Wietnamu chcę kiedyś wrócić...

Po drodze jednak musiałam zatrzymać się na chwilę, żeby zatankować. Przy okazji kupiłam ciasteczka, bo po całym dniu łażenia poczułam głód. I zostałam zaproszona na kolację. Przez totalnie obcych ludzi. Jedna dziewczyna mówiła trochę po angielsku... Zostałam nawet zaproszona ponownie na niedzielę, ale wtedy mnie tu już nie było. No wiadomo - pamiątkowe zdjęcie być musi. Przesympatyczni, otwarci ludzie, pyszne, domowe jedzonko, gwar rodzinnych rozmów po Wietnamsku. Boska sprawa.


DZIEŃ 3

Miałam do wyboru jechać albo do Pachnącej Pagody, albo do Centrum Ratowania Zagrożonych Naczelnych. I wybrałam to drugie. Jako że to zaraz obok parku droga mi poszła sprawnie i sympatycznie. W Centrum obecnie przebywa kilkanaście gatunków małp. Większość z nich została "odbita" z rąk nielegalnych kłusowników i powoli, krok po kroku jest przygotowywana do ponownego wypuszczenia na wolność. Ponad połowa z tych gatunków żyje tylko i wyłącznie w lasach Wietnamu. Co prawda spodziewałam się czegoś totalnie innego. Myślałam, że te małpy po prostu sobie po ograniczonym obszarze biegają. Ale niestety można je podziwiać tylko w klatkach. Ale i tak robią wrażenie... Mają w sobie coś tak bardzo ludzkiego, że ciężko oderwać oczy od ich twarzy i oczu.









Postanowiłam za to wracać tą samą drogą co poprzedniego dnia, czyli przez Hoa Lu. Tylko tym razem za dnia. I się nie zawiodłam. Było tak samo pięknie. Przy okazji parę razy zboczyłam z drogi zajeżdżając do maleńkich wiosek, gdzie nikt nie widział obcokrajowców od lat zapewne... I dzięki tej drodze powstały takie foty.











Szczególnie piąta na przykład mi się podoba. Ta z bawołem... Mniej więcej tak to widziałam...

Swoją drogą. W drodze do Centrum wyprzedziłam na motorze obcokrajowców. Jeden z nich miał blond długie włosy, więc łatwo było poznać. Machnęliśmy sobie tylko dłońmi na przywitanie. A potem spotkaliśmy się przy głównym wejściu do parku. I umówiliśmy na piwo. Kate niestety źle się czuła, ale z Benem miałam okazję spacerować popijając piwko do 3 nad ranem po totalnie pustych ulicach Ninh Binh i rozmawiać o przyszłości naszego Świata :D A rano wstałam, zjadłam śniadanko i udałam się na autobus do HaNoi. Gdzie znowu spotkałam rzeczonych Kanadyjczyków :D W ten sposób pierwszą część drogi do Sapy miałam z kim pogadać... Ale o Sapie w następnym (i ostatnim już) odcinku.