Dzięki temu dniowi podjęłam jasną decyzję. Podczas tej podróży będę musiała wypożyczyć motocykl i pojeździć trochę sama. Nie przeszkadzał mi wiatr, ani deszcz (który niestety nie odpuszczał ani na chwilę i spowodował powódź w moich nieprzemakalnych butach). Liczyło się to, że mogę podziwiać widoki i czuć zapach wilgotnych pól ryżowych...
Zdjęć dużo nie ma właśnie ze względu na pogodę. Plan był prosty: o 7 rano spotykam się ze znanym mi już kierowcą, który zabiera mnie do My Son, potem do Hoi An, a potem wraca ze mną do Danang. Zastanawiałam się nawet czy w Hoi An nie zostać, ale doszłam do wniosku, ze to dość blisko, a mi się tak dobrze w Hoa's Place siedziało...
Po drodze zajechaliśmy jeszcze do jednego kościoła. I nawet nie byłoby w nim nic szczególnego, gdyby nie to, że stał na górze i widoki były naprawdę bardzo pozytywne.
I znalazłam taaaaakiego wieeeeelkiego ślimaka! |
A potem przyszedł czas na śniadanie. I zostałam zabrana do małego prywatnego domu. Bieda aż piszczy, bardzo mocno zniszczony szczególnie po zeszłorocznej powodzi, kiedy woda sięgała ponad dwóch metrów od podłogi. Dookoła biegają pieski a Pani tradycyjną metodą wyrabia papier i chleb ryżowy na Twoich oczach. No i przesympatyczny właściciel, posiadający pocztówkę z Torunia i wspominający z sentymentem Jana Pawła II...
Aż w końcu dotarliśmy do My Son. To starożytne miasto, centrum życia i kultury Czampów. Chodząc po lesie natyka się na grupy ich budynków. Taka lekcja historii na żywo. Wszystkiego można dotknąć i poczuć. Przy wejściu natrafiłam na przedstawienie, w którym grali tradycyjną muzykę i tańczyli czampskie (?? - jak to się odmienia? :P) tańce. O ile pierwszy taniec będący modlitwą o wodę jeszcze byłam w stanie zrozumieć (zadziwiające co ta kobieta potrafiła zrobić z dzbankiem na głowie!) o tyle drugi taniec to chyba najdziwniejszy taniec jaki w życiu widziałam. Nie jak zazwyczaj miękkie i płynne ruchy, ale kanciasty. Dziewczęta i chłopcy zginali swoje ciało we wszystkich możliwych stawach i podskakiwali albo tuptali... Zdjęcia macie niżej ;)
A potem ruszyliśmy do Hoi An. Naprawdę nie mam pojęcia dlaczego to miasteczko jest tak słynne i popularne. Teoretycznie chodzi o fakt, że praktycznie nie było zniszczone podczas wojny więc zachowało się wiele tradycyjnych budynków. No i owszem - budyneczki ładne. Ale nadal to zaledwie dwie ulice na krzyż, gdzie wszystko jest drogie... Zdjęć praktycznie nie mam, bo naprawdę się rozpadało. Uchowały się 4 sztuki. Mój aparat leżał sobie bezpiecznie w plecaku przykrytym peleryną. Jak ktoś chce rzeczywiście więcej to polecam: http://www.google.pl/images?hl=pl&expIds=23864,25657,26637,27113,27182,27284&xhr=t&q=hoi+an&cp=5&safe=off&um=1&ie=UTF-8&source=og&sa=N&tab=wi&biw=1280&bih=681
Przemoczona ale szczęśliwa wróciłam do Hoa's Place. Rozgrzałam się przy przepysznej kawie (wspominałam już, że wietnamska kawa jest niesamowita?) i spędziłam kolejny miły wieczór z ludźmi z całego świata...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz